Kresowe Westerplatte
Treść
Do tego symbolu, jako wyrazu postawy moralnej, sięgał w 1987 roku Ojciec Święty Jan Paweł II, mówiąc: „Każdy z was, młodzi przyjaciele, znajduje też w życiu jakieś swoje Westerplatte. Jakiś wymiar zadań, które musi podjąć i wypełnić. Jakąś słuszną sprawę, o którą nie można nie walczyć”.
Gdyby nie lata komunistycznego monopolu na kreowanie historii wojny, symboli tych byłoby więcej, a być może jednym z nich byłoby kresowe Grodno.
Sowieckie, a potem PRL-owskie kłamstwo o „pokojowym” wkroczeniu Sowietów 17 września 1939 roku dla ochrony „bratnich narodów słowiańskich”, Białorusinów i Ukraińców, nadal ciąży na obrazie Września. Bo chociaż w rodzinach i literaturze emigracyjnej, a potem podziemnej w kraju, przekazywano prawdę o zbrodniczej sowieckiej agresji, to wojna obronna 1939 roku na wschodzie, o zasięgu zdecydowanie mniejszym niż walki z Niemcami, nie zapisała się legendą, która w społecznej świadomości wagą swoją dorównywałaby mitowi Westerplatte – choć heroicznych aktów oporu w zmaganiach z Sowietami nie brakowało.
Wojna, której nie było
Między reakcją na niemiecką agresję a sposobem potraktowania sowieckiego najazdu przez władze II Rzeczypospolitej w 1939 roku zaistniała swego rodzaju asymetria: wbrew faktom nie ogłoszono stanu wojny pomiędzy ZSRS a Polską, a sformułowany przez Naczelnego Wodza Edwarda Rydza-Śmigłego ostatni rozkaz przed wyjazdem z Polski 17 września był niejasny i niezrozumiały.
Cóż bowiem oznaczać miały słowa „Z bolszewikami nie walczyć, chyba w razie natarcia z ich strony lub próby rozbrojenia oddziałów” w sytuacji, gdy bolszewicy całkiem otwarcie i brutalnie zajmowali polskie ziemie? Przecież jeszcze zanim 17 września wstało słońce, sowieccy pogranicznicy podłożyli ogień pod strażnice Korpusu Ochrony Pogranicza na wschodniej granicy Rzeczypospolitej, a lawina stali i pół miliona żołnierzy czerwonej armii runęły na polskie terytorium.
Polecenia wydane przez sowieckie dowództwo z datą 14 września, a ujawnione przez Moskwę w 1995 roku, jasno precyzowały rzeczywisty cel: błyskawicznym uderzeniem rozbić wojska polskie i osiągnąć linię Narwi, Wisły i Sanu – zgodnie z sierpniowymi ustaleniami paktu Ribbentrop – Mołotow. Nieszczęsny rozkaz Rydza-Śmigłego skazał de facto poszczególnych dowódców na samodzielne podejmowanie dramatycznych decyzji.
Na drodze krasnoarmiejców leżało Wilno, gdzie morale i zapał do walki prostych żołnierzy i mieszkańców były nieporównanie większe niż władz wojskowych oraz cywilnych, które obrony miasta zaniechały, chociaż powstawały bataliony studenckie, pod broń szli na ochotnika mieszkańcy, zewsząd ściągały niewielkie oddziały. 18 września, gdy z kierunku Oszmiany w polu widzenia pojawiły się pierwsze sowieckie czołgi, zapadła decyzja o wycofaniu wojsk w kierunku granicy litewskiej. Ci, którzy nie podporządkowali się rozkazowi, walczyli o miasto do wieczora 19 września – wtedy przeszło ono w ręce sowieckie.
Grodno semper fidelis
W zbiorową niepamięć odeszła heroiczna obrona Grodna, które stanęło na drodze czerwonej armii. Sowieckie dowództwo spodziewało się, że miasto – siedziba Dowództwa Okręgu Korpusu III – da silny odpór, nie było jednak świadome, że z silnie obsadzonego przed wojną ośrodka jeszcze w sierpniu wycofano znaczne siły nad granicę niemiecką i do Lwowa.
Faktyczne dowództwo spoczęło w rękach wiceprezydenta miasta Romana Sawickiego i majora Benedykta Serafina, szefa Wojskowej Komendy Uzupełnień, a zarazem dowódcy batalionu. W bombardowanym od 1 września przez Niemców Grodnie pozostały jedynie niepełne dwa bataliony piechoty z bronią maszynową, improwizowany oddział 200-osobowy pod dowództwem późniejszego cichociemnego ppor. rezerwy Antoniego Iglewskiego, żandarmeria wojskowa, policja oraz niewielkie pododdziały piechoty przybyłe z Wilna, jedna bateria artylerii przeciwlotniczej. I mnóstwo ochotników: mieszkańców, harcerzy, uczniów.
Przeciwko nim szła potęga sowiecka, którą powstrzymywali do 22 września – przez prawie trzy doby. Pierwsze siły pancerne pojawiły się rankiem 20 września na moście nad Niemnem. „O świcie wjeżdża na most olbrzymi czołg, przerywa bez trudu nasze zapory, a za nim drugi, trzeci, czwarty – wspominała nauczycielka Grażyna Lipińska.
– Czerwone chorągiewki trzepoczą na nich. Żołnierz polski na przyczółku mostowym wali z działka przeciwlotniczego, przepuścił jednak pierwsze trzy czołgi, trafia w czwarty”. Do miasta wjechało prawie dziesięć maszyn. Na ulicach rozpoczyna się polowanie na czołgi, obrońcy, wśród których jest wielu kilkunastolatków, rzucają w nie butelkami z benzyną. „W pobliżu Teatru Miejskiego odbywa się taka scena – opowiadał jeden z mieszkańców.
– Młody kapral przy pomocy cywila ciągną z pobliskich koszar armatkę przeciwlotniczą. Ustawiają ją w alejce w odległości około 400 metrów od czołgu i zaczynają weń prażyć. Trafiają w gąsienicę i unieruchamiają czołg. Od tego momentu następuje całkowita przemiana sytuacji. Zjawiają się uczniowie gimnazjum i napełniają butelki benzyną, której posiadamy całą beczkę. Pomiędzy drzewami i uliczkami przedostają się w pobliże czołgu i obrzucają go butelkami z benzyną z zapalonym lontem na wierzchu. W jednym momencie czołg jest ogarnięty dymem i płonie jak żagiew. (…) Nastąpił wybuch amunicji, zginęli wszyscy. (…) Zapotrzebowanie na butelki z benzyną wzrosło”. Płoną kolejne trafione maszyny.
Wieczorem, po krwawych zmaganiach z polską kawalerią, do Grodna docierają główne siły sowieckie. Otoczone miasto przetrwać musi nocną artyleryjską nawałę – pociski trafiają celnie w polskie punkty oporu dzięki informacjom przekazywanym telefonicznie przez grodzieńskich komunistów. Ginie i odnosi rany wielu mieszkańców.
„Rozkrzyżowane dziecko”
Rankiem 21 września na wdzierające się do miasta czołgi znów lecą butelki z benzyną, ale nieprzyjaciel przebija się do centrum. Odnotowano kilka przypadków użycia cywilów jako żywych tarcz – jeden z nich jest znany z relacji dwóch nauczycielek, Danuty Bukowińskiej i wspomnianej już Grażyny Lipińskiej. „Na tym dalekim czołgu plama. Lecę… Nagle straszna pewność – odtworzenie przeszłości: Głogów! – opisała ten moment Grażyna Lipińska.
– Śmiercionośna maszyna toczy się naprzód, a ja stępiała na wszystko lecę wprost na nią. Nie słyszę okrzyku ścigającej mnie Danki… Czołg staje tuż przede mną. Na łbie czołgu rozkrzyżowane dziecko, chłopczyk. Krew z jego rany płynie strużkami po żelazie. Zaczynamy z Danką uwalniać rozkrzyżowane, skrępowane gałganami ramiona chłopca. (…) Z czołgu wyskakuje czarny tankista, grozi nam (…) chwytam nosze i pozostawiając oniemiałych naszym zuchwalstwem oprawców – uciekamy”.
13-letni Tadeusz Jasiński z pięcioma ranami od polskich kul mocno krwawi, woła matkę. „Poszedł w bój, rzucił butelkę benzyny na czołg, ale nie zapalił… nie umiał… Wyskoczyli, bili, chcieli zastrzelić, a potem skrępowali na łbie czołgu – wspomina Lipińska.
– Chłopiec coraz słabszy, zaczyna konać. Matka zrozpaczona i pobudzona równocześnie czynem syna szepcze mu: ’Tadzik, ciesz się, Polska armia wraca! Ułani z chorągwiami, śpiewają!!!’”.
22 września o świcie ostatni walczący opuszczają miasto i przebijają się ku litewskiej granicy, inni przebierają się w cywilne ubrania. Zwycięscy bolszewicy szukają obrońców, więc rannych zwozi się do domów. Około 300 cywilów, w tym 20 uczniów, i wielu oficerów zostało rozstrzelanych. W walkach zginęło, według rosyjskich danych, prawie 650 obrońców miasta, do niewoli poszło półtora tysiąca Polaków.
III Rzeczpospolita nie stawia pomników Tadkowi Jasińskiemu. Nie pamięta o grodzieńskich orlętach.
Kawalerzyści przeciw pancerzom
O bitwie pod Kodziowcami nad Czarną Hańczą pisały na pierwszej stronie „Prawda” i „Izwiestia”. 21 września ułani, którzy wycofali się z Grodna, by uniknąć zamknięcia w okrążeniu, rozłożyli się na noc w okolicach Kodziowców. Po północy poderwało ich natarcie czołgów sowieckich.
Żołnierze odparli pierwszy atak doborowego Korpusu Pancernego z Charkowa i o czwartej nad ranem ruszyli do kontrnatarcia. Zepchnięci przez Sowietów do budynków wiejskich, po sam świt wysyłali przeciw czołgom oddziały uzbrojone w butelki z benzyną i granaty.
Dowódca jednego ze szwadronów Narcyz Łopianowski bił się wcześniej o Grodno. „Mając już doświadczenie (…) o skuteczności zwalczania czołgów butelkami z benzyną, zaopatrzyłem swój szwadron w odpowiedni zapas tej prymitywnej broni. Butle były w sakwach zamiast bielizny, a ułani umieli już posługiwać się nimi. Nieprzyjaciel ponawiał swoje uderzenie 11 lub 12 razy, lecz za każdym razem musiał się cofnąć, pozostawiając na przedpolu płonące czołgi – wspominał.
– Żołnierze zachowywali się jak bohaterowie. Nigdy nie zapomnę nazwisk kaprala Choroszucha i ułana Połoczanina, którzy wskoczyli na czołgi i kolbami własnych karabinów uszkodzili karabiny maszynowe na nieprzyjacielskich czołgach, uderzając silnie w wystające lufy”.
Lampy naftowe na czołgi
Pod Kodziowcami rozpętało się piekło. „Pociski rozrywały się wokół, raniąc ludzi i konie… – wspomina ochotnik Olgierd Kozłowski. – Chłopcy porozbiegali się po chałupach szukać butelek na benzynę, a gdy ich nie znaleźli, to brali lampy naftowe. (…) Czołgi, które jechały przez wieś, atakowaliśmy zza domów benzyną. Była wielka radość, jak udało nam się jakiś zapalić. Taki czołg jechał jeszcze przez jakiś czas, ale później musiał stanąć i otworzyć klapy. Zaś dalej były nasze oddziały i wykańczały czołgistów”.
Po każdym z kilkunastu natarć bolszewicy porzucali płonące wraki i uciekali. Ich przewaga była jednak ogromna – do rana przełamali polski opór, a cały oddział Narcyza Łopianowskiego wzięli do niewoli. Bitwa pod Kodziowcami uznawana jest za największe zwycięstwo wojsk polskich w walkach z oddziałami sowieckimi we wrześniu 1939 roku. Udało się jednak powstrzymać sowieckie natarcie, zginęło i zostało rannych kilkuset żołnierzy sowieckich.
Przeciwko Sowietom występowały również tworzone z marszu zgrupowania. Przez 13 dni gen. Wilhelm Orlik-Rückemann dowodzący wojskami KOP na Polesiu i Wołyniu stoczył kilkadziesiąt potyczek i dwie bitwy – w ostatnich dniach września pod Szackiem, gdzie Polacy rozbili 52. Dywizję Strzelecką Armii Czerwonej, i 1 października pod Wytycznem, skąd musiał wycofać się przed sowieckimi oddziałami pancernymi i rozwiązać grupę bojową.
Dowódca Grupy Operacyjnej „Polesie” gen. Franciszek Kleeberg walczył pod Jabłonią, Parczewem i Milanowem. Jego żołnierze ostatni bój z Sowietami stoczyli 4 października 1939 roku, w przeddzień swojej kapitulacji przed Niemcami.
Niewygodna data
O cierpieniach Polaków pod sowiecką okupacją pisze się wiele, ale też po 1989 roku niepodobna było nadal zakłamywać lub przemilczać historię Golgoty Wschodu, zwłaszcza że Sowieci sami przekazali nam oficjalnie dokumenty dotyczące zbrodni enkawudowskich.
Nie wszystkie, rzecz jasna, i niepełne. Ostatnie ćwierćwiecze przyniosło ogrom publikacji naukowych i wspomnień o setkach tysięcy wymordowanych oraz wywiezionych w głąb ZSRS – pamiętać przy tym warto, że jest to w znacznej mierze zasługą instytucji słabo finansowanych przez to samo państwo, które hojną ręką rozdziela pieniądze na lewackie i antypolskie przedsięwzięcia w rodzaju „Krytyki Politycznej”.
O tych, którzy z czerwoną armią walczyli w 1939 roku, III RP pamiętać nie chce – 17 września nie urządza się państwowych obchodów – nie spodobałoby się to Władimirowi Władimirowiczowi, który pytany kiedyś przez zachodnich dziennikarzy, czy był kagiebistą, odparł krótko: „Bywszych niet!”.
Ile bitew z czerwoną armią potrafią wyliczyć maturzyści? Najczęściej ani jednej. A studenci historii? Niech na to pytanie odpowiedzą wykładowcy wyższych uczelni…
Wielką winę za tę zbiorową amnezję ponoszą rządzący III Rzeczpospolitą, którzy po demontażu systemu przez komunistów i tzw. konstruktywnej opozycji pod kontrolą Moskwy w 1989 roku gorliwie zabiegali – we własnym interesie – o „dobre” stosunki z Rosją. Wszak to oni wystawili pomnik bolszewikom w Ossowie – tam, gdzie najeźdźcy z 1920 roku ponieśli pierwszą klęskę w bitwie o Warszawę. 17 września 1939 roku był przecież zemstą na pokoleniu, które wówczas polskiej niepodległości broniło.