Przejdź do treści
Fundacja Przywróćmy Pamięć
Przejdź do stopki

Po III zimowym wejściu na Maniłową w 108 rocznicę ataku minowego

Treść

 


Tak jak Wam obiecywałem jeszcze 13 lutego br., pogoda dopisała – w takim dniu po prostu musi być piękna! Na szczyt wspięło się 150 osób, towarzyszył im też piękny owczarek. Zmieszczone na FB Nadleśnictwa Baligród fotorelacje obejrzało przynajmniej 888 osób (jednak pewnie wiele więcej, bo przecież nie wszyscy zostawiają „like"). To jest miarą sukcesu „Projektu Maniłowa", bo przecież wcale nie jest tak łatwo tu dojechać, trzeba nieraz pokonać duże odległości, nie mówiąc o finalnej wędrówce w śniegu. Taki marsz pozwala fizycznie zetknąć się z choć częścią tego, z czym przyszło się borykać walczącym tu przed ponad wiekiem żołnierzom wielu narodowości.

Ponieważ odsłony postów dedykowanych imprezie na stronie FB Nadleśnictwa były tak liczne, to dla tych z Was, którzy nie mogli wysłuchać wspomnień Eduarda Pichlera, ówczesnego sierżanta sztabowego i dowódcy plutonu w 4 kompanii kk LIR 24, zamieszczam jeszcze raz odczytywany fragment, który wybrzmiał dziś na ośnieżonym karpackim szczycie.

Informuję też, że w rozmowach z Kolegą Arturem Hejnarem zaproponowałem, by podczas kolejnego wyjścia na Maniłową przeprowadzić, pochodzący z ceremoniału wojskowego, uroczysty apel poległych w walkach o krwawy szczyt. Dziś dzięki pracom naszego międzynarodowego zespołu badawczego polegli tutaj przestali być anonimową masą nieznanych żołnierzy Wielkiej Wojny, znamy nawet wizerunki niektórych z nich, dziś mogliście zobaczyć twarze czterech z nich, a jeśli nie mogliście uczestniczyć w III Wyjściu, to po prostu cofnijcie się do wcześniejszych postów. Wspólnymi siłami uda się taki apel przeprowadzić, a ja obiecuję przygotowanie odpowiedniego tekstu do uroczystego apelu poległych.

Tomasz Nowakowski, płk SG w rez.

Pokazane niżej zdjęcia z III wyjścia z wyjątkiem jednego wykonała Kol. Ewa Wydrzyńska-Scelina.

Zdjęcie archiwalne przedstawia autora odczytanych dziś wspomnień, Eduarda Pichlera

Wspomnienia StbFldw Eduarda Pichlera, wówczas d-cy 4 plutonu 4 kompanii polowej kk LIR 24

3 marca o 17.00 docieramy do Jabłonek, karpacka wieś jakich wiele, wszystkie domy i najlichsze nawet zabudowania zajęte przez tabory i sztaby. Nawet najmniejsza dziura zapchana ludźmi. Cerkiew dosłownie wypełniona żołnierzami, leżą nawet na ołtarzu. Kompanie po kolei ustawiają karabiny w kozły, potem pada komenda „rozejść się". Palenia ognisk zabroniono z powodu obserwatorów rosyjskich. Śnieg zalega po pachwiny, lodowaty wiatr wieje od wschodu, robi się nie do wytrzymania - czyżbyśmy mieli tu zamarznąć? Powoli żołnierze pojedynczo znikają, w końcu zostają tylko karabiny. Każdy na własną rękę szuka jakiegoś schronienia. Próbuję wleźć do cerkwi, depcząc przy tym po przeklinających mnie ludziach. Wewnątrz też zimno, lepsze to jednak niż tkwienie na wietrze w śniegu. I tak przepędzamy jakoś noc z 3 na 4 marca rozlazłszy się po okolicy. Rankiem 4 marca okazuje się, że w moim plutonie wszyscy wrócili, nikogo mi nie brakuje. Potem ruszamy do Łubnego, w Jabłonkach 4 kompania liczy jeszcze 216 ludzi, dowodzi nią ppor. Hubert Jesser. Dowódcami plutonów są chorążowie Zaufal, Bahner, Kremlaček oraz ja. Z Łubnego zaczynamy podejście pod szczyt Maniłowej. Podejście w kopnym śniegu bez żadnej ścieżki, pojedynczo, człowiek za człowiekiem. Co chwila zapadamy się w śnieg po brzuch, wygrzebujemy się, padamy, znowu wstajemy i pełzamy zalewając się potem. W połowie podejścia następuje przerwa, tu przygotowujemy coś na kształt pozycji rezerwowej. Wygrzebujemy w śniegu jamy przy samym gruncie, na zmarzniętą ziemię rzucamy nałamane gałęzie i wpełzamy do nich. Grunt jest zamarznięty, żeby coś z nim zrobić trzeba by użyć materiału wybuchowego. Siedzimy więc w tych jamach marznąc, bez nadziej na otrzymanie żywności. Wszelkie drewno jakie znajdujemy w pobliżu jest mokre więc nie udaje się nam rozpalić ognia. Nie dostaliśmy zimowego umundurowania i wyposażenia, jesteśmy więc w tym, w czym wyruszyliśmy na wojnę, o piecyku okopowym można tylko pomarzyć. Rosjanie obsadzają sąsiednie wzniesienie Piaski. 5 marca przejmujemy pierwszą linię obrony. Nie ma tam okopów, tylko dziury wygrzebane w śniegu, ciągnące się wzdłuż górskiego grzbietu. Każdy radzi sobie jak może. Z konarów i gałęzi klecimy daszki nad dziurami i obrzucamy to śniegiem. W otworze zawieszamy jakieś szmaty, najczęściej płaszcze i mundury zabrane poległym w pobliżu. Na 6 marca rozkazano nam zaatakować Piaski. Ruszamy do szturmu z naszych dziur przez śnieg, mój pluton jako pierwszy. Wróg wita nas gęstym ogniem karabinów i ckm. Ponieważ najpierw musimy poruszać się stokiem w dół, nasze straty są duże. Ppor. Jesser zostaje ciężko ranny. Chor. Bahner pada, widzę jak zaraz po nim ginie plut. Buder. Szer. Kochinger z Mannswörth pełźnie mu z pomocą, wtedy trafia go kula i pada martwy. Scena ta zapada mi na zawsze w pamięć. (...) W końcu atak utyka. Na czele swoich ludzi odbijam trochę na lewo, tak by opuścić przerzedzony kawałek lasu i zagłębiam się między gęste drzewa. Tu dostrzegam leżącego na leśnej drodze chor. Kremlačka. Krew zabarwiła jego płaszcz, jeśli ktoś choć trochę podniesie głowę natychmiast rozlegają się wystrzały. Któryś z żołnierzy próbuje mu pomóc i niemal natychmiast pada martwy. Niedługo wokół niego leży już 4 poległych, Rosjanie ukryci za pniami, a nawet na drzewach, strzelają do każdego, kto się wychyli. Przeskakuję za najbliższy pień, wywołując tym ulewę pocisków. Wyciągam w stronę Kremlačka laskę, chwyta ją z nadzieją, że teraz ściągnę go z drogi. Niestety brakuje mu już sił, próbuje się unieść i w tym momencie trafia go śmiertelna kula. Kiedy zapada noc kompania traci 136 żołnierzy rannych bądź zabitych. Wśród nich są chorążowie Bahner i Kremlaček. W ciemnościach wracamy na pozycję wyjściowe. Późno w nocy na grzbietach jucznych koników dociera transport z jedzeniem. Mięso i chleb zamarznięte na kość, czarna kawa w postaci pokruszonego lodu. Gdzie i jak mielibyśmy to odgrzać? - palenie ognia zabronione, a gdyby nawet było wolno, to nie ma czym rozniecić ogniska. Pozycje obu stron są od siebie o rzut kamieniem, najmniejszy ruch wywołuje strzał z drugiej strony. Ludzie usiłują jakoś przeżuwać lodowatą strawę, wystawiamy posterunki podsłuchowe – żołnierze kucają po prostu w śniegu, rankiem przypominają bałwany.

8 marca następuje nawrót zimy, najpierw zaczynają się wielkie opady śniegu, a potem spadek temperatury. W padającym śniegu widoczność spada do 10 kroków, nocą temperatura osiąga -21°C. Rankiem wszystko jest spowite grubą warstwą białego puchu. Jeden z żołnierzy doznał całkowitego odmrożenia dolnej połowy ciała, od dołu już jest martwy, choć jeszcze przytomny. Po nocy z 9/10 marca z odmrożeniami odchodzi na dół po 70 ludzi z każdego batalionu. Swoim ludziom już wcześniej dałem rozkaz by poowijali stopy i kończyny wszelkimi szmatami jakie znajdą. Jeden z naszych posłany po coś na dół, wraca z piecykiem okopowym – pierwszym jaki widzimy w życiu. Piecyk po prostu gdzieś ukradł w Łubnem. Początkowo traktujemy go jak prawdziwą świętość i zagrzebujemy w śniegu, by nie wpadł w oko zwierzchnikom. Potem instalujemy go w największej dziurze wyrytej z trudem w ziemi i przykrytej gałęziami i śniegiem. Powoli organizujemy suche drewno, z trudem zwlekając je skąd się da. Wreszcie mamy źródło ciepła! Teraz na zmianę mogą tu przychodzić wszyscy i co najważniejsze można odgrzewać jedzenie i picie. Z całej 4 kompanii zostało nas już tylko 27 ludzi. Reszta odniosła rany, poległa, zachorowała lub doznała odmrożeń. Zdesperowani tkwimy w śnieżnych jamach i lodzie. W jednym z takich schronień przebywało 4 ludzi, kiedy uderzył w nie pocisk artyleryjski. Eksplozja zabiła jednego z nich, wyrzucając zwłoki w górę, pozostali o dziwo są tylko ranni. Zwłoki opadając w dół, zawisają stopami pomiędzy gałęziami i wkrótce zamarzają na kamień. Dopiero nocą ściągamy je z drzewa na dół, potem układamy na przedpiersiu, żeby je wzmocnić. Tak zresztą postępujemy z leżącymi wszędzie zwłokami Rosjan i naszych. W tych warunkach nie jesteśmy w stanie ich pochować, więc przynajmniej w ten sposób polegli „pomagają" nam, osłaniając choć trochę przed nieprzyjacielskim ogniem. Szybko przywykamy zresztą do obecności zwłok leżących wszędzie wokół nas. Któregoś dnia nasza kompania ma skupić się w pobliżu szczytu wzgórza 810, żołnierze powtarzają między sobą, że zostanie on wysadzony razem z rosyjskimi pozycjami, ale nic pewnego nie wiadomo. Przed południem 12 marca dostajemy rozkaz, że o 16.00 szczyt będzie wysadzany, a my mamy przygotować się do szturmu. Teraz każdy stara się zagrzebać w swoim dole jeszcze głębiej i czeka na rozwój sytuacji. Trochę po 16.00 zatrzęsła się ziemia, a w niebo wzleciały kamienie i drzewa. Pecyny zamarzniętej ziemi i kamieni dolatują prawie do naszych stanowisk. Potworne echo detonacji niesie się po okolicznych górach i dolinach, zaraz potem daje się słyszeć wrzask „hurra" naszych ruszających do szturmu. My też podnosimy się i idziemy naprzód. Moi ludzie są zachwyceni, podrzucają w górę czapki i też zaczynają wrzeszczeć, u niektórych widzę łzy w oczach.(...) Rosyjskie gniazdo zostaje wreszcie zdobyte. Wieść o sukcesie niesie się lotem błyskawicy od pułku do pułku, panuje powszechne przekonanie, że teraz już pójdziemy naprzód. Jednak w nocy zaczynają się kolejne kontrataki Rosjan, wszystkie zostają odbite. Do Łubnego odsyłamy długie kolumny rosyjskich jeńców i kilka karabinów maszynowych. Teraz Ruskie okładają szczyt z artylerii, ponosimy znowu straty ale szczyt jest w naszych rękach. Rosjanie nacierają jeszcze 14 marca, ale zatrzymujemy ich niczym dojdą do naszych pozycji. 17 marca zaczyna nas luzować kuk IR 34. Odchodząc do rezerwy postanawiamy zobaczyć krater po wybuchu. Jest głęboki na prawie 8 m i mniej więcej trzy razy tak szeroki. W dole spoczywa może do 200 poległych, tu znaleźli miejsce wiecznego spoczynku. Wszędzie dookoła na śniegu i pod śniegiem natykamy się na zwłoki poległych, muszą ich być chyba setki.

Na dole budujemy szałasy z chrustu i gałęzi osypanych śniegiem i wpełzamy do nich. Buduję sobie schronienie na dwie osoby, na gałęzie narzucam mnóstwo śniegu, Swoje schronienie buduję z gałęzi na dwie osoby, rwę drobne gałązki i rzuca zamiast materaca. W nocy <do Łubnego> dociera jakiś węgierski pułk, madziarscy żołnierze usiłują się wedrzeć do naszych szałasów i dziur śnieżnych. Dochodzi do bijatyk, z naszej strony pada nawet kilka strzałów. Potem wreszcie wszystko się uspokaja. Za to Ruski okłada nasz rejon szrapnelami, z zimna i hałasu nie możemy zmrużyć oka. Kiedy nastaje ranek, jesteśmy więc szczęśliwi, że ta noc się skończyła. 19 marca z powrotem wędrujemy na pierwszą linię gdzie w sumie jest niewiele gorzej niż w rezerwie na tyłach. 21 marca wreszcie pojawia się słońce i robi się cieplej. 23 marca dostajemy hiobową wiadomość że Przemyśl padł. Dowódca sąsiedniej 3 kompanii Oblt Muckenschnabl informując mnie o tym, zauważa „te straszliwe straty ponieśliśmy na darmo" i łzy same płyną mu z oczu. Żołnierze są przygnębieni. Ale codzienna strzelanina trwa każdego dnia to na lewym, to na prawym skrzydle. Od 17 marca dowodzę kompanią, która wg moich zapisków liczy 73 ludzi. 25 marca przybywa marszbatalion i kompania osiąga stan 156 ludzi. Dowódcą zostaje ppor. Stein. 26 marca wracamy na pierwsza linię. W nocy znowu pada śnieg, jednak w ciągu dnia znów świeci słońce. Czuje się nadchodzącą wiosnę. Śnieg zaczyna topnieć i dopiero teraz widzimy, jak wiele zwłok leży wokół nas. 28 marca dostajemy rozkaz odwrotu. Wszystkie nasze ofiary i cierpienie na nic, takie myśli nas prześladują.

43510